Wiarygodność jest w polityce cenioną walutą, którą bardzo łatwo roztrwonić, a niesamowicie trudno zarobić. Przy czym nie zawsze i nie w stosunku do każdego działa to identycznie. W mocno spolaryzowanym życiu publicznym wiarygodność odgrywa względnie niewielką rolę, ponieważ plemiona przyjmują deklaracje „swoich” polityków jak słowo objawione niezależnie od tego, ilekroć zmieniliby zdanie. Przykładów chyba nie muszę podawać – jest ich wystarczająco dużo w obu największych politycznych grupach – wśród fanatyków PiS i KO.
Odmiennie rzecz się ma z politykami, którzy walczą o uwagę innego rodzaju elektoratów, a tu właśnie trwa w Polsce zmiana i wynik ostatnich wyborów prezydenckich, szczególnie ich pierwszej tury, najlepiej to pokazuje. Politycy nienależący do rdzenia jednego lub drugiego spośród dwóch plemion, które starają się zdominować polską politykę od przynajmniej 20 lat, muszą już bardziej liczyć się z własną wiarygodnością, a jej brak mogą odczuć boleśnie. Oni muszą bowiem powalczyć o przychylność wyborców spoza fatalnego duopolu.
W szczególnej sytuacji, trudnej z jego punktu widzenia, znajduje się kończący swoją drugą kadencję pan prezydent Andrzej Duda. Przy czym na tę trudną sytuację sam zapracował sobie solennie przez dekadę.
Kto spojrzy na jego prezydenturę z większego dystansu, ten zobaczy, iż ostatni okres – najwyżej dwa, trzy ostatnie miesiące, a już zwłaszcza ostatnie tygodnie – to u pana Dudy czas jakiegoś wyjątkowego wzmożenia, głównie retorycznego. To wzmożenie kontrastuje chwilami radykalnie, można by choćby powiedzieć: groteskowo z tym, co pan prezydent robił wcześniej. Nie wiem, czy przy jakiejś okazji było to widać wyraźniej niż w przypadku wywiadu, którego odchodząca głowa państwa udzieliła trzem kanałom internetowym: Nowemu Ładowi, Otwartej Konserwie i Klubowi Jagiellońskiemu.
Wywiad był niestety o wiele za krótki – 58 minut przy specyficznym sposobie wypowiedzi pana prezydenta, który ma zwyczaj zapalać się i emocjonować, a wtedy potrafi na dany temat mówić bardzo długo, niekoniecznie odpowiadając na zadane pytanie, to zdecydowanie zbyt mało, żeby rzetelnie wypytać o bilans prezydentury czy najważniejsze aspekty aktualnej sytuacji. Skupię się tutaj na jednym temacie, w którym pan Duda wymierzył sam sobie najmocniejszy cios i najmocniej podkopał własną wiarygodność.
Co bowiem może ją zniszczyć bardziej niż gdy polityk nagle zaczyna mówić coś odwrotnego niż robił, ba – stwierdza, iż coś było błędem, ale kompletnie nie bierze za niego odpowiedzialności? Na wszelki wypadek uprzedzam komentarze, iż przecież od PiS domagałem się właśnie rozliczenia z ośmioma latami ich rządów. Tak, ale rozliczenie nie polega na tym, iż nagle retoryka zaczyna się rozmijać z przeszłymi decyzjami i wydarzeniami, natomiast winnych brak. To jest przecież dokładnie sposób działania jednego z największych politycznych szkodników w historii III RP, pana premiera Mateusza Morawieckiego. To on okazuje się nagle wielkim przeciwnikiem zielonego ładu, jednocześnie nie wspominając ani słowem o własnych decyzjach i winach w tej sprawie. Ba, twierdzi, iż żadnych nie było, a on jest wielkim bohaterem obrony polskiego interesu narodowego.
Wróćmy do wywiadu pana prezydenta. Temat ukraiński został w nim wywołany na samym początku przez Pawła Musiałka, prezesa Klubu Jagiellońskiego. Niestety – tego typu wywiady, dla kilku mediów, mają swoją specyfikę, która adekwatnie wyklucza dopytywanie gościa czy wskazywanie mielizn jego wypowiedzi. Nie mam w tym wypadku pretensji do prowadzących rozmowę – prócz Pawła byli to Krzysztof Ziemiec i Kacper Kita – ale nie jest to forma szczęśliwa. Pozwala ona w sposób adekwatnie niekontrolowany snuć odpytywanemu swoją narrację, choćby była ona radykalnie naciągana albo wprost zmanipulowana.
Otóż żaden z prowadzących rozmowę nie miał z tego właśnie powodu szansy zauważyć, iż w sprawie Ukrainy pan prezydent początkowo posłużył się skrajną manipulacją, a następnie zaczął mówić rzeczy, za które w 2022 roku jego własny prezydencki minister Jakub Kumoch nazwałby go rezonatorem propagandy Putina. Wrażenie było niesamowite.
Najpierw zatem pan prezydent oznajmił, iż nie można było prowadzić polityki transakcyjnej (nie użył tego dokładnie sformułowania, ale taki był sens jego słów), gdy decydowało się być albo nie być Ukrainy. I ja się z tym zgadzam – tyle iż tak było przez najwyżej pierwsze pół roku trwania wojny. A co potem? O tym już pan prezydent się nie zająknął.
Później zaś padły słowa wręcz niesamowite. Najpierw: „Natomiast ja uważam, iż były kwestie, w których mogliśmy troszeczkę pokazać, iż nie wolno nas omijać, i nie zrobiliśmy tego, i to był błąd”. Nie zrobiliśmy – jacy „my”? Kto konkretnie? Pan Morawiecki? Pan Kaczyński? Dlaczego? I dlaczego mieliśmy to pokazywać tylko „troszeczkę”?
Potem zaś: „Ukraińcy i nasi sojusznicy uważają, iż lotnisko w Rzeszowie i nasze autostrady należą im się, jakby to było ich. No nie jest ich, jest nasze. W związku z czym jak się komuś coś nie podoba, to zamykamy i robimy remont. Zamykamy lotnisko w Rzeszowie. I dostarczajcie Ukrainie – morzem, powietrzem, na spadochronach i kombinujcie”. Toż to wprost narracja, za którą można było trzy, a choćby dwa lata temu zostać zmieszanym z błotem przez wiceministra spraw zagranicznych pana Pawła Jabłońskiego, pełnomocnika od czegoś tam pana Stanisława Żaryna czy przez prezydenckiego ministra pana Kumocha.
Ale przede wszystkim jest to coś dokładnie przeciwnego niż robił sam pan prezydent! Wygląda to tak, jakby pan Andrzej Sebastian Duda z lipca 2025 roku, dystyngowanie posiwiały, w gustownych okularach, był innym Andrzejem Sebastianem Dudą niż ten z 2022 r., besztający ks. IsakowiczaZaleskiego czy padający w ramiona pana Wołodymyra Zełenskiego, niczym w łzawym filmie trzeciej kategorii.
Tego naprawdę się nie spodziewałem – iż na koniec swojej drugiej kadencji pan prezydent stanie się najzagorzalszym krytykiem własnej prezydentury, a przynajmniej jej ukraińskiego wątku. Brakowało tylko, żeby podczas wywiadu nastąpił coming out i żeby pan prezydent przyznał się, iż tak naprawdę urząd w latach 2022-2024 sprawował sobowtór, a nie on sam.
Do radykalnej przemiany pana Dudy można podejść na dwa sposoby. Sposób pierwszy, nieco naiwny – z dobrą wolą. Może pan prezydent po prostu zrozumiał, co robił źle i teraz chciałby już robić dobrze. Cóż kiedy pechowo kończy mu się akurat druga kadencja i może sobie już tylko bezproduktywnie pogadać.
Sposób drugi – realistycznie. Realizm nakazuje stwierdzić, iż pan Andrzej Sebastian Duda ma 53 lata i kończy prezydenturę w wieku, gdy politycy zwykle mają jeszcze wiele do powiedzenia. Jemu zaś grozi, iż skończy jak poprzedni prezydenci, a więc na kompletnym oucie.
Zdaje sobie prawdopodobnie sprawę z tego, iż jednym z najpoważniejszych zarzutów, jakie przeciwko niemu wysuwa prawicowy elektorat – ten autentycznie prawicowy, nie twardy elektorat PiS – jest właśnie polityka wobec Ukrainy i próbuje rzutem na taśmę choćby częściowo zmienić fatalne wrażenie, jakie w tej sprawie po sobie pozostawia, najpewniej licząc, iż to łatwiej pozwoli mu się odnaleźć w politycznej układance po zakończeniu urzędowania. Zresztą w wywiadzie pojawiła się taka wypowiedź całkiem wprost – pan Duda oznajmił, iż gdyby pojawiło się jakieś godne zadanie, on jest gotowy. Polityk, który niczym Osioł ze „Shreka” podskakuje, wołając „mnie weźcie, weźcie mnie”, robi zawsze żenujące wrażenie.
Pan prezydent w sprawie rozliczenia się ze swoją ukraińską polityką wybrał rozwiązanie najgorsze: ani nie trzymał kursu konsekwentnie, ani nie przyznał otwarcie, iż porażka w tej sprawie to w dużej mierze jego osobista zasługa. Nie odniósł się oczywiście również choćby do kwestii banderowskiej ideologii, jaka staje się oficjalnym przekazem i fundamentem ukraińskiego państwa, ale też o to wprost nie został zapytany.
Bilans prezydentury pana Andrzeja Dudy jest słaby. Ja w 10-punktowej skali daję najwyżej 3,5 (pisałem o tym niedawno w „Do Rzeczy”). Ale za politykę ukraińską należą się w tej skali nie więcej niż 2 punkty i nie zmienią tego żadne paniczne deklaracje na ostatniej prostej.
Łukasz Warzecha